W poszukiwaniu śpiącego króla
Recenzja „Kruczego cyklu” autorstwa Maggie Stiefvater
Znacie
takie książki, po których zakończeniu nie możecie ogarnąć własnych myśli?
Znacie ten moment, w którym tak bardzo skupiacie się na treści, że nie
zauważacie kiedy wasze palce przewracają ostatnią stronę – i nagle nie macie
pojęcia co z sobą zrobić? A jednak! Co zadziwiające, jesteście niezwykle
zadowoleni i - jeśli można tak powiedzieć, mimo chaosu myśli w waszej głowie - przepełnia
was spokój. To właśnie spotkało mnie gdy dotarłam do końca historii o kruczych
chłopcach z Aglionby i wszystkie magiczne przygody z czterech książek zostały zamknięte, a ja zdałam sobie sprawę, że i dla mnie coś się zakończyło.
Często
czytając bardzo dobre książki, przeżywając ich najważniejsze momenty, mam
wrażenie, że nie są one dość mocno celebrowane.
Czuję, że nie spotkały się z wystarczającym uznaniem. Chodzi mi tu głównie o
wprowadzony przez autora nastrój. Może celowo, a może nie, choć każdy wie, że
dzieje się coś niezwykle ważnego, to tej wzniosłej chwili b r a k u j e magii, odrobiny dramatyzmu. Nie czujemy powagi sytuacji w powietrzu - a
wiemy, że powinniśmy.
Seria
„Król Kruków” Maggie Stiefvater jednak ma w sobie pełno emocji
i skutecznie wzbudza je u czytelnika. 1871 stron, a każda z nich przesiąknięta jest wszechobecną magią w najczystszej i najpiękniejszej jej postaci. Tak, te książki mają w sobie to bliżej niezidentyfikowane coś co przyciąga ludzi, to c o ś. Naprawdę, dajcie im szansę, a też
to poczujecie.
Wszystko
zaczyna się dość standardowo. Z jednej strony mamy kilku ciekawych chłopców z
niezwykle elitarnej szkoły położonej w śpiącym i spokojnym miasteczku –
Henrietcie. I mamy dziewczynę, która chodzi do zwyczajnej, nudnej szkoły, ale
za to mieszka w niezwyczajnym domu pełnym wróżek, jasnowidzek – i która sama nie posiada
żadnych magicznych zdolności. No, prawie żadnych. Blue, jak nazywa się ta
dziewczyna, wzmacnia moc w innych – dzięki kontaktowi fizycznemu albo choćby
przebywaniu w pobliżu sprawia, że wróżki na Fox Street przewidują przyszłość z
jeszcze większą dokładnością, a karty Tarota odczytują z łatwością. A w
dodatku ciąży na niej klątwa – jeśli pocałuje chłopca, którego naprawdę kocha,
on umrze.
Chłopcy
z Aglionby – królewski (na swój sposób) Gansey, wybuchowy i o s t r y
Ronan Lynch, spokojny i wytrwały Adam Parrish – mają swój cel. Chcą odnaleźć śpiącego
zaczarowanym snem walijskiego króla Glendowera, który to jak wszystko wskazuje,
został złożony do snu tu - w zaspanej
Henrietcie, miejscu gdzie krzyżują się linie mocy. A temu, kto go obudzi, będzie
się należała od niego jedna przysługa. Tak naprawdę jest to marzeniem Ganseya,
ale pozostali chłopcy i tak nie mają nic ciekawego do roboty, i choć nie do
końca wierzą w magiczną przysługę, o której mówią legendy, wspierają
przyjaciela w poszukiwaniach. I choć wydaje się, że są blisko wielkiego odkrycia, nie mogą z ruszyć naprzód, są w kropce. Aż do czasu, gdy spotykają Blue Sergent. Nagle całe
poszukiwania nabierają tempa.
Tylko
że Blue w i e coś, co
przeraziłoby chłopców i nie zamierza im tego powiedzieć – n i g d y.
Historia
od samego początku trzyma poziom. Nie jest to typowa książka młodzieżowa, o
nie. Zaskakuje i to nie jednokrotnie. Nie jest to też romans, a mimo to zawiera
jego elementy. To historia o starej legendzie i ludziach, którzy w nią wierzą.
A nawet jeśli jeszcze w nią wątpią – u w i e r z ą .
Nie
ważne w którym miejscu zaczęlibyśmy tą opowieść, to historia o magii.
Nie
ważne w którym miejscu zaczęlibyśmy tą opowieść, to historia o wielkiej, prawdziwej przyjaźni.
Już
pierwsze rozdziały skutecznie intrygują, nie trzeba długo czekać by wczuć się w
magiczny świat Henrietty. Szybko dacie się ponieść. Chociaż muszę wam przyznać,
że w każdym kolejnym tomie miałam problemy z początkami – nie mam tu na myśli,
że były nudne, bo zdecydowanie nie były, czy że akcja wolno się rozkręcała.
Chyba po prostu po niezwykle intensywnych w emocje i wydarzenia finałach nie
mogłam się tak szybko otrząsnąć. Bo akcja jest w tej serii cały czas, bezustannie
się rozwija, postępuje i zagęszcza.
A do
tego wszystkiego mamy ten niezwykły i wyrazisty styl pisania Maggie Stiefvater.
To ona już samymi słowami, strukturą zdań i sposobem opisywania świata
wprowadza magię, nawet jeśli nie jest ona obecna w samej historii. Czuje się ją
w powietrzu. Obok wspaniałego pióra autorka zachwyca nas też intrygującymi
postaciami. Dawno nie spotkałam tak realnych, a jednocześnie nie realnie
prawdziwych postaci. Każda z nich została narysowana stanowczą kreską, każda z
nich jest zupełnie inna. A jednak są przyjaciółmi, w co trudno uwierzyć. Jest
tylko jedna rzecz, w którą byłoby trudniej uwierzyć – że mogliby żyć bez
siebie. To taki rodzaj przyjaźni, gdy od razu wiesz, że się dogadacie, bo
spotykasz swoje bratnie dusze. Choć zupełnie inni, rozumieją się bez słów. I
choć nawet w tak intensywnej przyjaźni zdarzają się zgrzyty, wiesz, że jest to
najtrwalsza rzecz na tym świecie.
Gdybym
miała ocenić tą serię w jakiejkolwiek skali, myślę że nie dałabym rady. Oceniła bym
ją jednocześnie jako *****, 8/10, 10/10 i 100/10, za to jakie wzbudzała we mnie wielkie emocje. Ta książka ma w sobie to, czego oczekujemy po książce przygodowej,
young adult, fantasy i trochę więcej. Poleciłabym ją każdemu fanowi gatunku!
Myślę, że The Raven Cycle zostanie w moim sercu na długo.
Komentarze
Prześlij komentarz